Przypadki z początków XX wieku
Mój dziadek był biskupem wielkiego ormiańskiego Kościoła Ortodoksyjnego w Wan (w pobliżu jeziora Wan) i zawsze opowiadał mi historie o świętym statku spoczywającym na świętej górze.A potem pewnego dnia mój wuj powiedział: Georgie, zabiorę cię, żebyś zobaczył świętą arkę. Spakowaliśmy zapasy na osła i razem wyruszyliśmy w drogę ku górze Ararat. Poobcierałem stopy, a osioł uparcie skręcał w przeciwną stronę, ale nie zaprzestaliśmy wędrówki, póki nie znaleźliśmy się w połowie drogi na szczyt. Wtedy wuj wziął prowiant i mnie na plecy i wspinaliśmy się dalej. Dotarcie z Wan w to miejsce na świętej górze, w którym według dziadka i wuja spoczywa święty statek, zabrało nam osiem dni. Przypuszczam, że wuj zabrał mnie akurat o tej porze, gdyż mieliśmy mało śnieżny rok – „gładki rok”, jak mówiliśmy. Taki rok zdarza się mniej więcej raz na dwadzieścia lat. A potem doszliśmy do arki. Wokół nas robiło się ciemno i mgliście. Wuj rzucił swój bagaż i razem zaczęliśmy przyciągać kamienie do burty statku. Spiętrzyliśmy ich cały stos. Georgie, chodź tutaj – powiedział i złapał mnie za ramię. – Wejdziesz na dach świętej arki. – Podniósł mnie i posadził na ramionach, i razem wspięliśmy się na stos kamieni. Kiedy sięgnął dachu, złapał mnie za kostki i zaczął popychać w górę. Złap za skraj, Georgie! – krzyknął. – Złap skraj i wciągnij się! Wyprostowałem się i rozejrzałem po statku. Był długi, wysoki na około 12 metrów. Zajrzyj do środka! – zawołał do mnie wuj. – Zajrzyj przez dziury. Przez tę wielką. Zajrzyj i powiedz mi, co widzisz. ”